czwartek, 27 listopada 2008

Doğu ve Guneydoğu Anadolu

19-25 listopada 2008

Ten tydzień to okres sesji międzysemestralnej wiec zajęcia są odwołane, ale mi nie robi to
żadnej różnicy, przecież i tak nie mam zajęć… we wtorek tylko badminton i czekam na wyjazd!

No i oczekiwany dzień nadszedł, rano autobus do Ankary na dworzec ASTI, tam przesiadka na autobus na lotnisko Esenboga, udało mi się znaleźć tańszy transport tylko (3,4 YTL a nie 10YTL) na lotnisko niż za pierwszym razem kiedy tu przyleciałem. Czterdzieści kilka minut otobusem i szybko na odprawę no i do samolotu. Ciekawe było lądowanie na lotnisku w Van, ponieważ samo lotnisko usytuowane jest na brzegu jeziora o takiej samej nazwie jak miasto. To jezioro to największy akwen śródlądowy Turcji, a zarazem jedno z najwyżej położonych jezior (1646m.n.pm.). Przez miejscowych nazywane jest morzem, faktycznie jest ogromne. Samolot wylądował o 15.20 zanim odebrałem bagaż była 16.00 i zrobiło się już dość ciemno. Znalazłem dolmusz do centrum miasta, wysiadłem w centrum. Bez większych problemów znalazłem tani, naprawdę tani nocleg. 10 YTL za noc, standard podobnie jak cena - również niski… Zostawiłem tam tylko plecak i wyruszyłem na poszukiwanie informacji turystycznej, jak się okazało tego wieczoru już była zamknięta. Poszedłem wiec do biura firmy autobusowej zapytać o połączenia do okolicznych miejscowości. Jeden z pracowników wykonał jeden telefon i za kilka minut pojawił się w biurze właściciel jednego z hoteli, w których pytałem o nocleg. Pan Bayram okazał się źródłem wiedzy, poza tym był bardzo miłym gościem, zaprosił mnie do hotelu na herbatkę podarował mi również broszury o atrakcjach Van. Wieczorem jeszcze tylko coś na ząb (tym razem nowe danie – tantuni, smażone mięso wołowe zawinięte w placek z dobrymi przyprawami) i kładę się spać dość wcześnie.

İsak Paşa Sarayı

Pobudka około 6.00 aby złapać pierwszy dolmusz do Doğubeyazit, dzięki wskazówkom pana Bayram’a bez problemów znajduję stację, a raczej miejsce z którego odjeżdżają. Jedyna niezgodność to godzina (odjazd był pół godziny póżniej niż powinien) i kosztował15 YTL, . Po drodze, w górach mijamy dwie rogatki wojskowe, kontrola dokumentów, czasami również samochodu i jedziemy dalej. Ponad dwie godziny jazdy i jestem 180 km od Van przy granicy z Iranem! Miasteczko Doğubeyazit to niewielka miejscowość położona u stóp góry Ararat (5137 m.n.p.m.). Bez problemów znajduję również dolmusz, który jedzie w kierunku İşak Paşa Sarayı, gorzej już było ze znalezieniem kierowcy…W oczekiwaniu na kierowcę korzystam z zaproszenia starego Kurda na herbatę. Kiedy już znajduje się kierowca okazuje się, że dolmusz szybko nie odjedzie bo nie ma chętnych pasażerów… Płacę wiec 10 YTL kierowcy (taksówka była by dorższa) i zawozi mnie na miejsce. Spędzam ponad dwie godziny chodząc po pałacu i okolicznych górkach, niestety pogoda tego dnia nie jest sprzyjająca, zaczyna padać deszcz.
İsak Paşa Sarayı, dziedziniec wewnętrzny

Pałac widziany z góry

Wracamy do miasteczka. Spotykam tam właściciela biura turystycznego, Murata bardzo zachęca mnie pozostania w Doğubeyazit na noc, oferuje też tani nocleg, twierdzi że bardzo lubi polaków, pokazuje mi zdjęcia a także wizytówki ludzi którzy korzystali z jego usług. To wszystko oczywiście przy szklance herbaty. Zjadam obiad w lokancie i czas zbierać się do powrotu. Ostatni dolmusz do Van odjeżdża o 14.30.Powrót trwa trochę dłużej ze względu na kontrole wojskowe, a także ze względu na padający śnieg w górach.

Wieczorem spotykam się z Hasim’em, chłopakiem z którym umówiłem się poprzez Hospitality Club, a także z jego znajomymi Davidem (anglikiem, który mieszka od kilku lat w Turcji) oraz Turkiem (nauczycielem angielskiego) niestety jego imienia nie pamiętam. Chłopaki przygotowali kolację oraz baklavę; spędzamy sympatyczny wieczór na międzynarodowej pogadance.

Hosap Kalesi, Van Kale, Van Golu,


Drugi dzień to wyprawa w innym kierunku, tym razem nieco bliżej, bo do oddalonego o 60 km Guzelsu. Zamek Hoşap Kalesi wybudowany jest na wielkiej skale z oddali wygląda złowieszczo, z bliska również wygląda ponuro. Zamek jest zamknięty dla zwiedzających jednak jak się okazuje mam szczęście bo ogromne metalowe drzwi są na tyle uchylone, że udaje mi się przecisnąć do środka. Niestety plecak muszę zostawić przed drzwiami. Zamek robi wielkie wrażenie, tym bardziej że jestem sam w zamku. Po zwiedzaniu ruin wybieram się aby obejść pozostałości murów zewnętrznych twierdzy. Podobnie jak dnia poprzedniego udałem się do miejscowej lokanty, tym razem miejsce nie wygląda najlepiej, lecz byłem tak głodny, że zjadłem obiad, tym bardziej że jest to jedyna lokanta w wiosce. Oczekując na dolmusz lub autobus powrotny do Van okazuję się atrakcją dla dzieciaków z pobliskiej szkoły.




"Guzelsu - dobra woda"

Wejście do Hosap Kalesi

Mury zewnętrznego zamku

Hosap w pełnej okazałości

"Hello, hello what's your name?"

Po powrocie do Van udaję się ponownie do mojego hotelu, zostawiam plecak i nie tracąc czasu wybieram się aby zwiedzić ruiny kolejnego zamku, tym razem Van Kale. To również ogromna skała (1,8 km długości i ponad 80 m wysokości)położona nad samym brzegiem jeziora Van. Z jej szczytu rozpościera się piękny widok na miasto oraz na jezioro. W dole widać tylko ruiny starego Van, dwa fundamenty starych minaretów, oraz dwa dobrze zachowane meczety, reszta zrównana jest z ziemią. Znowu pada deszcz więc wracam do miasta.

Kupuję bilet na nocny autobus do oddalonego o ponad 400 km Diyarbakır. Zmieniłem trochę moje pierwotne plany, chciałem odwiedzić wyspę Akdamar z jej słynnym ormiańskim kościołem ale ze względu na pogodę i okres, w którym znalazłem się w Van mogło by być trudne i kosztowne znalezienie transportu na Akdamar… Wieczór spędzam więc w hotelu, staram się rozmawiać z dwoma Turkami, jestem sam zaskoczony bo już bez problemów potrafię odpowiadać na proste pytania w języku tureckim!

W nocy o 23.00 pakuję się do autobusu do Diyarbakır, na miejscu będę o 6.30 ta noc będzie dość długa…

Mardin

Autobus na miejsce dojechał dość punktualnie, w nocy była jedna kontrola żandarmerii, wszyscy mężczyźni musieli wysiąść z autobusu, wylegitymować się, sprawdzane były także bagaże wszystkich pasażerów. Poza tym dość spokojnie minęła mi podróż, może pomijając darmową saunę, ogrzewanie było chyba ustawione na maksymalną temperaturę…

W Diyarbakır na dworcu autobusowym przesiadka do dolmusza do Mardin, kolejne dwie godziny i jestem na miejscu. Tutaj z większymi problemami znajduję hotel, już nie tak tani jak w Van, bo za 20 YTL. Zostawiam plecak i od razu wybieram się na zwiedzanie miasta. Mardin to stare miasto i zarazem jedno z najbardziej arabskich miast w Turcji, (wiele osób chodzi w chustach i typowych spodniach z opuszczonym nisko krokiem, no i oczywiście rozmawiają po arabsku). Usytuowane jest u podnóża góry, na szczycie której znajduje się Mardin Kalesi, niestety zamknięte dla zwiedzających, od południowej strony rozciągają się równiny Syrii, do granicy jest ok. 20 km. Sam spacer wąskim uliczkami pomiędzy domami Mardin jest ciekawy, nie wiadomo co znajdziesz za następnym rogiem, meczet, kościół, bazar, hamam czy wysypisko śmieci…

Miasto obfituje w wiele zabytków, niektóre pochodzą nawet z X w. Mimo tego, że obchodzę miasto wzdłuż i wszerz nie udaje mi się zwiedzić albo znaleźć wszystkich. W jednej z restauracji gdzie jem obiad właściciel zachęca mnie do tego abym odwiedził pobliskie miasteczko Midyat i wioskę Hasankeyf nad brzegiem Eufratu. (jak się później okazuje to był dobry wybór!). Wieczorem natomiast wybieram się do hamamu, by zażyć kąpieli w tureckiej łaźni, poddaje się wszelkim zabiegom mycia i szorowania ciała, zdecydowanie polecam!
Tego dnia kładę się spać dość wcześnie, rano znowu wczesna pobudka…

Midyat

Midyat oddalone jest od Mardin około 60 km, oba miasta wyglądają bardzo podobnie wszystko zbudowane jest z kamienia w kolorze ochry. Midyat to ośrodek syryjskich chrześcijan, dlatego w starym mieście więcej jest kościołów niż meczetów! Zwiedzanie Midyat przychodzi mi znacznie łatwiej bo mam przewodnika! Kilkuletni sepleniący chłopiec powtarza tylko „gel, gel!” co znaczy „chodź, chodź” ale za to pokazuje mi wejścia do kościołów oraz odrestaurowany dom, z którego dachu rozpościera się ładny widok na miasteczko. Zaprowadza mnie też do jednego z monastyrów, ale ten niestety jest zamknięty. Daję mu w podziękowaniu jakieś drobne, co sprawia mu wielką radość.
Mój przewodnik po Midyat

Hasankeyf

Wracam szybko na stację i łapię dolmusz do Hasankeyf. Kolejne 50-60 km i jestem na miejscu, naprawdę warto było przyjechać tutaj dla tych widoków, skała na której znajdują się ruiny miasta i zamku, a w dole rzeka Eufrat! Dodatkowo trafia mi się tutaj piękna pogoda!



Swojski widok :)
Şanliurfa, Diyarbakır

Czas wracać niestety do Mardin aby złapać jakiś autobus jadący do Şanliurfy, jadę tam aby spotkać się z Cemal’em Turkiem, którego poznałem dwa miesiące wcześniej będąc na wycieczce z Kapadocji. Wypalamy razem fajeczkę (naprawdę w tym mieście mają super nargile, do tego za jedyne 5 YTL!), spędzamy sporo czasu na rozmowie, o mało nie przegapiamy ostatniego autobusu do domu Cemal’a.

Tym razem kładę się spać dość późno i dość późno wstajemy, Cemal przygotowuje śniadanie, potem odprowadza mnie na przystanek, sam jedzie na uczelnie bo ma egzaminy. Kręcę się trochę w okolicach Balıklı göl, czyli tego jeziorka w którym jest mnóstwo ryb. Udaję się na otogar i wsiadam w pierwszy autobus do Diyarbakır. Po trzech godzinach jazdy jestem na miejscu, znajduję dolmusz do centrum, dzwonię do Ozkan’a, kolejnego gościa z Hospitality Club, po kilkunastu minutach przyjeżdża na umówione miejsce i zabiera mnie na kolację. Jak się okazuje Ozkan jest wydziałowym koordynatorem Erasmusa na Dicle University Diyarbakır. Wieczorem przejażdżka po starym mieście, Ozkan podobnie jak Cemal przestrzega mnie przed wybieraniem się samodzielnie w nocy na zwiedzanie miasta (faktycznie okolica nie wydaje się najciekawsza). Jedziemy do domu Ozkan’a pomagam mu wyszukać polskie uczelnie które mają wydziały stomatologii, ponieważ chce nawiązać współpracę z polskimi uczelniami. Rano podwozi mnie do starego miasta, mam cały dzień na zwiedzanie.



Diyarbakır to zupełnie inne miasto niż wszystkie, które do tej pory odwiedziłem. 90 procent jego mieszkańców to Kurdowie, miasto otoczone jest ogromnymi murami miejskimi o łącznej długości 5,5 km, mury są wysokie na 10-12 i grube na 3-5 metrów. Oczywiście wiele tutaj zabytków, ale podobnie jak w Mardin czy Midyat trzeba się trochę nachodzić by je odnaleźć w plątaninie wąskich uliczek. Największe wrażenie robią oczywiście mury miejskie, a także ruiny kościołów ormiańskich. Z jednej z wież obronnych rozciąga się widok na slumsy Ben-u-Sen. Większość starego miasta to nieciekawa okolica, ale prawdziwy slums jest za murami miasta.
Ruiny jednego z wielu ormiańskich kościołów w mieście.
Kolejny zniszczony kościół
Ozkan, koordynator Erasmusa z Dicle University

Po południu spotykam się ponownie z Ozkan’em, idziemy ponowie coś zjeść pogadać, po wszystkim odwozi mnie na lotnisko. Jeszcze tylko kilka godzin i będę znowu w Kirikkale, tym razem wracam tam z większą ochotą po tygodniu spędzonym na wschodzie!


poniedziałek, 17 listopada 2008

Ankara II

15-16 listopada 2008

Piątek zleciał jakoś szybko, wieczorkiem piwko u polskich znajomych, Robert kupił sobie fajkę wodną ale tego wieczoru nie była dobrze rozpalona i paliliśmy coś o smaku węgla…

Nie zabawiłem jednak tam zbyt długo, ponieważ w sobotę rano chciałem pojechać do Ankary.

Tym razem wybrałem się sam, Ilyas zakuwał do śródsemestralnej sesji egzaminacyjnej. Na dworcu spotykam Hasana, kolegę z akademika, jak się okazuje również wybiera się do stolicy. Jedziemy więc razem. W Ankarze spotykamy się z jego znajomym, idziemy razem coś zjeść i napić się czegoś, jak zwykle turecka gościnność nie pozwala mi zapłacić za siebie.
Po herbatce chłopaki proponują mi pomoc w znalezieniu biura, w którym mogę kupić bilet lotniczy, znajdujemy jednak biuro Anatolu Jet, w którym babka jest na tyle głupia, albo bezczelna, że twierdzi iż Turkish Airlines nie latają z Ankary do Van i chce mi sprzedać bilet za 90 YTL, czyli 30 więcej niż THY! Znajduję już sam kolejne biuro, w którym bez problemu kupuję bilet Ankara-Van za 64 YTL.

Po południu wybieram się spacerkiem w kierunku Anıtkabir, czyli mauzoleum Atatürka. Ogromna budowla przypomina jakąś świątynię, z ogromnym placem na środku, znajduje się też tutaj muzeum Ataturka, oraz grobowiec drugiego prezydenta Turcji İsmeta İnönü. Całe mauzoleum usytuowane jest na wzgórzu z którego rozpościerają się ciekawe widoki na Ankarę. Miałem też okazję oglądać zmiany warty, całkiem ładnie to wyglądało, chociaż trochę dziwnie.

Wieczorem spotykam się znowu z Hasanem i idziemy znowu razem napić się czegoś, również razem wracamy nocnym autobusem do Kirikkale.

Zatłoczone ulice Ankary, nawet w godzinach wieczornych.

W niedzielę zwlekamy się dość późno z łóżek; fajne jest to tutaj w akademiku, ze o każdej porze dnia można zamówić sobie coś do jedzenia: kahvaltı tabak, czyli zestaw śniadaniowy, sucuklu yumurta czyli jajecznicę z kiełbasą turecką sucuk, tabeldot - zestaw obiadowy (zupa, drugie danie i deser) a wieczorem kilka rodzajów pide. Dzięki tureckiej kuchni rozwijają się u mnie mięśnie tureckie szczególnie w okolicach brzucha.
Po popołudniowym śniadaniu wiec wybieramy się na zakupy i aby coś wieczorem przegryźć do miasta, a raczej jak to powiedział Hassan do największej wioski w Turcji, czyli Kirikkale. Czekam tylko do 19 listopada, bo właśnie na ten dzień kupiłem bilet do Van!

Jak sie człowiek w akademiku nudzi...
Haci Andrzej, czyli broda i czapka w tureckim stylu :)

czwartek, 13 listopada 2008

Hafta sonu

8-13 listopada 2008

„Jak pomyśleli tak zrobili.” Sobota rano wstajemy aby zdążyć na pociąg do Ankary, bo jest dwa razy tańszy niż autobus, ale z tego co się okazuje na dworcu w sobotę tego pociągu nie ma… znowu czeski film w Turcji! Jedziemy wiec na Otogar aby pojechać autobusem do stolicy.

Tą sobotę spędziliśmy podobnie jak w poprzednim tygodniu, najpierw pospacerowaliśmy po mieście i miejscach, które mnie interesowały (chociaż Ilyas starał się tego nie okazywać to był znudzony tym, że chciałem wejść do kolejnego meczetu, czy zobaczyć kolejne ruiny). Tak więc nie zwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc (jedyną w centralnej Anatolii kolumnę rzymską z 362 roku, drewniany meczet , ruiny świątyni rzymskiej no i plac Ulus) bo w sumie Ankara nie obfituje w owe. Po południu spotkaliśmy się z jego znajomym, tym razem chodziliśmy po sklepach muzycznych, Ilyas rozglądał się za elektryczną perkusją.

Ankara Kalesi widziany z południowej strony.

Kolumna Cesarza Juliana z 362 r.

Tym razem wróciliśmy pociągiem prosto do Kirikkale, a ze stacji poszliśmy prosto na spotkanie grupowe ze znajomymi ze studiów Ilyasa. Cafe Terrace to kawiarnia usytuowana na dachu jednego ze sklepów w Kirikkale. Jak się okazuje piwa tu nie podają, wiec impreza rozkręca się przy kawie i ciastku! Muzyka na żywo, dwóch chłopaków gra tureckie hity na gitarach, wszyscy śpiewają, nawet zaczynają tańczyć! Więc chcąc – niechcąc jestem na imprezie w Turcji! Całkiem sympatycznie to wygląda kiedy wszyscy tańczą jeden z ludowych tańców(?) trzymając się za ręce. Oczywiście się dołączam. Co lepsze na koniec imprezy, przed zamknięciem lokalu tańczą kelnerzy i pracownicy z kuchni.Można bawić się bez alkoholu...? ...w Turcji można :)
No i wszyscy tańczą Horon :)


Część osób decyduję się przenieść na domówkę, kupujemy więc wódeczkę, jest tutaj fajna wódeczka o smaku arbuza! Niektórzy kończą szybko imprezę, a ja stwierdzam że po alkoholu to potrafię gadać po turecku!
W niedzielę lekki ból głowy, chyba się odzwyczaiłem się od alkoholu, po południu spotykamy się znowu ze znajomymi Ilyasa, tym razem po to aby pograć w piłkę, sympatyczne jest to, że gra z nami ich nauczyciel francuskiego.

Poniedziałek, wtorek i środa… podobne do siebie, z tym że we wtorek miałem swój wykład po turecku, potem badminton, zajęcia z profesorem Kutlu (mieliśmy omówić rozdział książki, skończyło się na piciu herbaty). No i na zakończenie dnia mój faworyt, prof. Akif Sözer, ani „be” ani „me” po angielsku, magistrantka robi za tłumacza no i po piętnastu minutach jest już po zajęciach.

W czwartek wybieramy się z Ilyasem, do restauracji Çalkan Köfte, dostaliśmy darmowe kupony na obiad, żarcie bardzo dobre i jak widzieliśmy w menu, całkiem tanie. Restauracja znajduje się vis-a-vis Uniwersytetu więc stwierdzamy że czasami można tu wpaść na obiad.
Po południu wybieram się sam do miasta, na zakupy i postanawiam pójść do fryzjera.
Niby prozaiczna sprawa, ale nie w Turcji, siadam na fotelu i pierwsza rzecz, którą słyszę to czy się czegoś napiję! Oczywiście wypijam herbatkę, mój fryzjer najpierw wypala papierosa, przeprowadza ze mną wywiad, ja staram się go zrozumieć i odpowiedzieć na pytania. Chciałem pójść by ogolić brodę i przystrzyc włosy, a trafiłem do czegoś w stylu salonu piękności. Zaszło małe nieporozumienie bo Ido, tak na imię miał mój fryzjer wydepilował mi policzki woskiem, wyrwał włosy pęsetą, nałożył maseczkę na twarz, no i na koniec opalił moje włoski na uszach za pomocą wacika nasączonego spirytusem. Poza tym fajnie mnie ostrzygł i ogolił w tureckim stylu. Teraz wyglądam jak Turek, tylko że mam jasną karnację.

piątek, 7 listopada 2008

Pazartesi…

Jak już wcześniej pisałem poniedziałki to najnudniejsze dni… ten nie był inny, niestety. Cały poniedziałek przesiedziałem w akademiku, nie licząc wieczornego wyjścia na zakupy, rozmyślając po co ja tu właściwie przyjechałem… no i przypomniałem sobie! Studiować! Jeżeli na APSie studiuje się „coś specjalnego…” to nie wiem jak nazwać te studia tutaj, zwłaszcza kiedy nie mam zajęć…

Wtorek - jak zwykle rano na zajęcia na turecki wykład, dzisiaj moi tureccy koledzy nie pojawili się na zajęciach wcale, jak jeden mąż zostali w domu jednego z nich i rżną pokera. Po wysłuchaniu tureckiego wykładu, udaję się na kurs badmintona (zajęcia sportowe to jedyne, w których uczestniczę bez handicapu, a i trochę ruchu się przyda). Po zajęciach zmieniam zdanie o tej dyscyplinie sportu, muszę powiedzieć że przypadła mi do gustu. Tak więc od teraz mam dodatkowe zajęcia dwa razy w tygodniu, a do tego mogę uczęszczać na WF prowadzony przez jednego z nauczycieli.
Po południu spotykam panią dr Tastan, informuje mnie z przykrością, że dzisiaj zajęć nie będzie, ale prosi mnie o spotkanie w czwartek, podobnie jak pan prof. Kutlu.

Środa - to zajęcia z dr Yoncalik’iem a raczej notoryczny ich brak… człowiek nawet z nudów by coś zrobił, ale on twierdzi, że jeden rozdział na razie wystarczy (i tak go nie omówiłem), następny nie wiadomo kiedy… Wczesnym popołudniem badminton.
Wieczorkiem wychodzimy na miasto, fajka wodna, jakieś żarcie na mieście i powrót.

Czwartek - idę na zajęcia do prof. Kutlu, omawiam z nim to co przeczytałem trzy tygodnie temu, dostaję nową książkę i kolejne rozdziały do poczytania i tyle zajęć.
Pani Tastan, też zamiast omawiać zajęcia, a podobno mam z nią dwa przedmioty, daje mi jakieś zagadnienia do opracowania. A potem przez godzinkę pogadanka przy herbacie i ciastku, o pogodzie, podróżowaniu, kuchni tureckiej itd.

Piątek - wybieramy się z Ilyasem na miasto po zakupy, on musi załatwić jakieś swoje sprawy, idziemy też min. na policję spróbować dowiedzieć się co z moim pozwoleniem na pobyt, „spróbować” to dobre słowo w tej sytuacji… Na policji oczywiście czeski film, czekam już prawie miesiąc na to pozwolenie i nie wiadomo ile będę jeszcze czekał. Dostaję jednak niecodzienną propozycję od jednego z policjantów, mianowicie czy nie chciałbym pomóc jego siostrzeńcowi czy bratankowi w angielskim! Na szczęście Ilyas ratuje mnie z opresji!
Ale chyba najlepszy był chyba i tak pan w kasie stacji kolejowej... nawet ja nie znając tureckiego czułem jak mocno jest poirytowany i sfrustrowany swoją pracą, a my chcieliśmy dowiedzieć się tylko o połączenia do Anakry, bo oczywiście rozkładu to nie ma…

Sobotę decydujemy się spędzić w Ankarze.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Ankara


1 listopada 2008

Dwa dni spędzone w Kirikkale, a dłużyły się jak tydzień…

W sobotę wybieramy się z Ilyasem na wycieczkę do stolicy, autobusy z Kirikkale kursują dość często, mniej więcej co pół godziny jest autobus, a odległość 80 km pokonują w godzinę dwadzieścia minut. Pociąg jest tańszy ale jedzie dwa razy dłużej…

Ankara to drugie co do wielkości miasto Turcji po Istambule, ale do Istambułu nie sposób ją porównywać! Za to na każdym kroku widać, że jesteśmy w kraju Ataturka. Miasto nie podobało mi się, brudne, zatłoczone no i oczywiście „dziki zachód” jeżeli chodzi o ruch drogowy. Ciekawie rozwiązany, a raczej nierozwiązany jest system komunikacji miejskiej, jedni kierowcy akceptują zapłatę w gotówce, inni nie, w niektórych autobusach można kupić bilet u kasjera w niektórych nie, nie wiadomo o co chodzi…
Poza tym wszędzie pełno jest knajp z jedzeniem, wszelkiej maści ale głównie kebaby.
Główna ulica, a raczej najbardziej popularna wśród spacerowiczów Kizylay Caddesi pełna jest butików, sklepów z którymi sąsiaduje np. stragan z rybami.

Ale jak na stolicę przystało jeździ tu metro, a konkretnie dwie linie ale jest drogie jednorazowy bilet kosztuje około 2,5 zł! Ale metrem właśnie transportujemy się z dworca autobusowego ASTI (tego na, którym dane było mi szukać po przyjeździe autobusu do Kirikkale) do centrum miasta. Stamtąd z małymi problemami znajdujemy autobus, który jedzie w kierunku Ankara Kalesi.
Zamek, który położony jest na wzgórzu górującym nad Ankarą, jest teraz w ruinie ( poza kilkoma fragmentami murów) a w jego środku znajduje się osiedle zamieszkałe przez cyganów, spacer krętymi uliczkami to naprawdę swojego rodzaju podróż w czasie, o tym że jesteśmy jednak w XXI przypomina czasami antena satelitarna zawieszona na szczycie domu. Wszędzie pełno dzieciaków bawiących się albo z kurami albo grającymi w piłkę. Cały czas zaczepiają nas o jakieś pieniądze, najlepsza była jednak grupka która chciała żeby im po prostu zrobić zdjęcie.

Z murów Ankara Kalesi rozpościerają się piękne widoki na całe miasto, szczególnie na jego północno-wschodnią część, gdzie morze dachów z czerwonej dachówki sięga horyzontu.

Wracając z Zamku, Ilyas przypadkowo spotyka swoją koleżankę z Adany, która studiuje w Ankarze, razem wybieramy się aby coś zjeść, potem wypić browara. Resztę popołudnia spędzamy kręcąc się po centrum miasta, Ilyas szuka po księgarniach słownika turecko-francuskiego, robimy jakieś zakupy i kierujemy się na dworzec by wrócić do Kirikkale do akademika.