czwartek, 27 listopada 2008

Doğu ve Guneydoğu Anadolu

19-25 listopada 2008

Ten tydzień to okres sesji międzysemestralnej wiec zajęcia są odwołane, ale mi nie robi to
żadnej różnicy, przecież i tak nie mam zajęć… we wtorek tylko badminton i czekam na wyjazd!

No i oczekiwany dzień nadszedł, rano autobus do Ankary na dworzec ASTI, tam przesiadka na autobus na lotnisko Esenboga, udało mi się znaleźć tańszy transport tylko (3,4 YTL a nie 10YTL) na lotnisko niż za pierwszym razem kiedy tu przyleciałem. Czterdzieści kilka minut otobusem i szybko na odprawę no i do samolotu. Ciekawe było lądowanie na lotnisku w Van, ponieważ samo lotnisko usytuowane jest na brzegu jeziora o takiej samej nazwie jak miasto. To jezioro to największy akwen śródlądowy Turcji, a zarazem jedno z najwyżej położonych jezior (1646m.n.pm.). Przez miejscowych nazywane jest morzem, faktycznie jest ogromne. Samolot wylądował o 15.20 zanim odebrałem bagaż była 16.00 i zrobiło się już dość ciemno. Znalazłem dolmusz do centrum miasta, wysiadłem w centrum. Bez większych problemów znalazłem tani, naprawdę tani nocleg. 10 YTL za noc, standard podobnie jak cena - również niski… Zostawiłem tam tylko plecak i wyruszyłem na poszukiwanie informacji turystycznej, jak się okazało tego wieczoru już była zamknięta. Poszedłem wiec do biura firmy autobusowej zapytać o połączenia do okolicznych miejscowości. Jeden z pracowników wykonał jeden telefon i za kilka minut pojawił się w biurze właściciel jednego z hoteli, w których pytałem o nocleg. Pan Bayram okazał się źródłem wiedzy, poza tym był bardzo miłym gościem, zaprosił mnie do hotelu na herbatkę podarował mi również broszury o atrakcjach Van. Wieczorem jeszcze tylko coś na ząb (tym razem nowe danie – tantuni, smażone mięso wołowe zawinięte w placek z dobrymi przyprawami) i kładę się spać dość wcześnie.

İsak Paşa Sarayı

Pobudka około 6.00 aby złapać pierwszy dolmusz do Doğubeyazit, dzięki wskazówkom pana Bayram’a bez problemów znajduję stację, a raczej miejsce z którego odjeżdżają. Jedyna niezgodność to godzina (odjazd był pół godziny póżniej niż powinien) i kosztował15 YTL, . Po drodze, w górach mijamy dwie rogatki wojskowe, kontrola dokumentów, czasami również samochodu i jedziemy dalej. Ponad dwie godziny jazdy i jestem 180 km od Van przy granicy z Iranem! Miasteczko Doğubeyazit to niewielka miejscowość położona u stóp góry Ararat (5137 m.n.p.m.). Bez problemów znajduję również dolmusz, który jedzie w kierunku İşak Paşa Sarayı, gorzej już było ze znalezieniem kierowcy…W oczekiwaniu na kierowcę korzystam z zaproszenia starego Kurda na herbatę. Kiedy już znajduje się kierowca okazuje się, że dolmusz szybko nie odjedzie bo nie ma chętnych pasażerów… Płacę wiec 10 YTL kierowcy (taksówka była by dorższa) i zawozi mnie na miejsce. Spędzam ponad dwie godziny chodząc po pałacu i okolicznych górkach, niestety pogoda tego dnia nie jest sprzyjająca, zaczyna padać deszcz.
İsak Paşa Sarayı, dziedziniec wewnętrzny

Pałac widziany z góry

Wracamy do miasteczka. Spotykam tam właściciela biura turystycznego, Murata bardzo zachęca mnie pozostania w Doğubeyazit na noc, oferuje też tani nocleg, twierdzi że bardzo lubi polaków, pokazuje mi zdjęcia a także wizytówki ludzi którzy korzystali z jego usług. To wszystko oczywiście przy szklance herbaty. Zjadam obiad w lokancie i czas zbierać się do powrotu. Ostatni dolmusz do Van odjeżdża o 14.30.Powrót trwa trochę dłużej ze względu na kontrole wojskowe, a także ze względu na padający śnieg w górach.

Wieczorem spotykam się z Hasim’em, chłopakiem z którym umówiłem się poprzez Hospitality Club, a także z jego znajomymi Davidem (anglikiem, który mieszka od kilku lat w Turcji) oraz Turkiem (nauczycielem angielskiego) niestety jego imienia nie pamiętam. Chłopaki przygotowali kolację oraz baklavę; spędzamy sympatyczny wieczór na międzynarodowej pogadance.

Hosap Kalesi, Van Kale, Van Golu,


Drugi dzień to wyprawa w innym kierunku, tym razem nieco bliżej, bo do oddalonego o 60 km Guzelsu. Zamek Hoşap Kalesi wybudowany jest na wielkiej skale z oddali wygląda złowieszczo, z bliska również wygląda ponuro. Zamek jest zamknięty dla zwiedzających jednak jak się okazuje mam szczęście bo ogromne metalowe drzwi są na tyle uchylone, że udaje mi się przecisnąć do środka. Niestety plecak muszę zostawić przed drzwiami. Zamek robi wielkie wrażenie, tym bardziej że jestem sam w zamku. Po zwiedzaniu ruin wybieram się aby obejść pozostałości murów zewnętrznych twierdzy. Podobnie jak dnia poprzedniego udałem się do miejscowej lokanty, tym razem miejsce nie wygląda najlepiej, lecz byłem tak głodny, że zjadłem obiad, tym bardziej że jest to jedyna lokanta w wiosce. Oczekując na dolmusz lub autobus powrotny do Van okazuję się atrakcją dla dzieciaków z pobliskiej szkoły.




"Guzelsu - dobra woda"

Wejście do Hosap Kalesi

Mury zewnętrznego zamku

Hosap w pełnej okazałości

"Hello, hello what's your name?"

Po powrocie do Van udaję się ponownie do mojego hotelu, zostawiam plecak i nie tracąc czasu wybieram się aby zwiedzić ruiny kolejnego zamku, tym razem Van Kale. To również ogromna skała (1,8 km długości i ponad 80 m wysokości)położona nad samym brzegiem jeziora Van. Z jej szczytu rozpościera się piękny widok na miasto oraz na jezioro. W dole widać tylko ruiny starego Van, dwa fundamenty starych minaretów, oraz dwa dobrze zachowane meczety, reszta zrównana jest z ziemią. Znowu pada deszcz więc wracam do miasta.

Kupuję bilet na nocny autobus do oddalonego o ponad 400 km Diyarbakır. Zmieniłem trochę moje pierwotne plany, chciałem odwiedzić wyspę Akdamar z jej słynnym ormiańskim kościołem ale ze względu na pogodę i okres, w którym znalazłem się w Van mogło by być trudne i kosztowne znalezienie transportu na Akdamar… Wieczór spędzam więc w hotelu, staram się rozmawiać z dwoma Turkami, jestem sam zaskoczony bo już bez problemów potrafię odpowiadać na proste pytania w języku tureckim!

W nocy o 23.00 pakuję się do autobusu do Diyarbakır, na miejscu będę o 6.30 ta noc będzie dość długa…

Mardin

Autobus na miejsce dojechał dość punktualnie, w nocy była jedna kontrola żandarmerii, wszyscy mężczyźni musieli wysiąść z autobusu, wylegitymować się, sprawdzane były także bagaże wszystkich pasażerów. Poza tym dość spokojnie minęła mi podróż, może pomijając darmową saunę, ogrzewanie było chyba ustawione na maksymalną temperaturę…

W Diyarbakır na dworcu autobusowym przesiadka do dolmusza do Mardin, kolejne dwie godziny i jestem na miejscu. Tutaj z większymi problemami znajduję hotel, już nie tak tani jak w Van, bo za 20 YTL. Zostawiam plecak i od razu wybieram się na zwiedzanie miasta. Mardin to stare miasto i zarazem jedno z najbardziej arabskich miast w Turcji, (wiele osób chodzi w chustach i typowych spodniach z opuszczonym nisko krokiem, no i oczywiście rozmawiają po arabsku). Usytuowane jest u podnóża góry, na szczycie której znajduje się Mardin Kalesi, niestety zamknięte dla zwiedzających, od południowej strony rozciągają się równiny Syrii, do granicy jest ok. 20 km. Sam spacer wąskim uliczkami pomiędzy domami Mardin jest ciekawy, nie wiadomo co znajdziesz za następnym rogiem, meczet, kościół, bazar, hamam czy wysypisko śmieci…

Miasto obfituje w wiele zabytków, niektóre pochodzą nawet z X w. Mimo tego, że obchodzę miasto wzdłuż i wszerz nie udaje mi się zwiedzić albo znaleźć wszystkich. W jednej z restauracji gdzie jem obiad właściciel zachęca mnie do tego abym odwiedził pobliskie miasteczko Midyat i wioskę Hasankeyf nad brzegiem Eufratu. (jak się później okazuje to był dobry wybór!). Wieczorem natomiast wybieram się do hamamu, by zażyć kąpieli w tureckiej łaźni, poddaje się wszelkim zabiegom mycia i szorowania ciała, zdecydowanie polecam!
Tego dnia kładę się spać dość wcześnie, rano znowu wczesna pobudka…

Midyat

Midyat oddalone jest od Mardin około 60 km, oba miasta wyglądają bardzo podobnie wszystko zbudowane jest z kamienia w kolorze ochry. Midyat to ośrodek syryjskich chrześcijan, dlatego w starym mieście więcej jest kościołów niż meczetów! Zwiedzanie Midyat przychodzi mi znacznie łatwiej bo mam przewodnika! Kilkuletni sepleniący chłopiec powtarza tylko „gel, gel!” co znaczy „chodź, chodź” ale za to pokazuje mi wejścia do kościołów oraz odrestaurowany dom, z którego dachu rozpościera się ładny widok na miasteczko. Zaprowadza mnie też do jednego z monastyrów, ale ten niestety jest zamknięty. Daję mu w podziękowaniu jakieś drobne, co sprawia mu wielką radość.
Mój przewodnik po Midyat

Hasankeyf

Wracam szybko na stację i łapię dolmusz do Hasankeyf. Kolejne 50-60 km i jestem na miejscu, naprawdę warto było przyjechać tutaj dla tych widoków, skała na której znajdują się ruiny miasta i zamku, a w dole rzeka Eufrat! Dodatkowo trafia mi się tutaj piękna pogoda!



Swojski widok :)
Şanliurfa, Diyarbakır

Czas wracać niestety do Mardin aby złapać jakiś autobus jadący do Şanliurfy, jadę tam aby spotkać się z Cemal’em Turkiem, którego poznałem dwa miesiące wcześniej będąc na wycieczce z Kapadocji. Wypalamy razem fajeczkę (naprawdę w tym mieście mają super nargile, do tego za jedyne 5 YTL!), spędzamy sporo czasu na rozmowie, o mało nie przegapiamy ostatniego autobusu do domu Cemal’a.

Tym razem kładę się spać dość późno i dość późno wstajemy, Cemal przygotowuje śniadanie, potem odprowadza mnie na przystanek, sam jedzie na uczelnie bo ma egzaminy. Kręcę się trochę w okolicach Balıklı göl, czyli tego jeziorka w którym jest mnóstwo ryb. Udaję się na otogar i wsiadam w pierwszy autobus do Diyarbakır. Po trzech godzinach jazdy jestem na miejscu, znajduję dolmusz do centrum, dzwonię do Ozkan’a, kolejnego gościa z Hospitality Club, po kilkunastu minutach przyjeżdża na umówione miejsce i zabiera mnie na kolację. Jak się okazuje Ozkan jest wydziałowym koordynatorem Erasmusa na Dicle University Diyarbakır. Wieczorem przejażdżka po starym mieście, Ozkan podobnie jak Cemal przestrzega mnie przed wybieraniem się samodzielnie w nocy na zwiedzanie miasta (faktycznie okolica nie wydaje się najciekawsza). Jedziemy do domu Ozkan’a pomagam mu wyszukać polskie uczelnie które mają wydziały stomatologii, ponieważ chce nawiązać współpracę z polskimi uczelniami. Rano podwozi mnie do starego miasta, mam cały dzień na zwiedzanie.



Diyarbakır to zupełnie inne miasto niż wszystkie, które do tej pory odwiedziłem. 90 procent jego mieszkańców to Kurdowie, miasto otoczone jest ogromnymi murami miejskimi o łącznej długości 5,5 km, mury są wysokie na 10-12 i grube na 3-5 metrów. Oczywiście wiele tutaj zabytków, ale podobnie jak w Mardin czy Midyat trzeba się trochę nachodzić by je odnaleźć w plątaninie wąskich uliczek. Największe wrażenie robią oczywiście mury miejskie, a także ruiny kościołów ormiańskich. Z jednej z wież obronnych rozciąga się widok na slumsy Ben-u-Sen. Większość starego miasta to nieciekawa okolica, ale prawdziwy slums jest za murami miasta.
Ruiny jednego z wielu ormiańskich kościołów w mieście.
Kolejny zniszczony kościół
Ozkan, koordynator Erasmusa z Dicle University

Po południu spotykam się ponownie z Ozkan’em, idziemy ponowie coś zjeść pogadać, po wszystkim odwozi mnie na lotnisko. Jeszcze tylko kilka godzin i będę znowu w Kirikkale, tym razem wracam tam z większą ochotą po tygodniu spędzonym na wschodzie!


3 komentarze:

Agata | tur-tur.pl pisze...

super :)

Karo pisze...

haha najbardziej śmieszy mnie rozwój Twojej edukacji, a może jego kompletny brak:)
swoją drogą to jest naprawdę typowe dla Turków..."yavas yavas":)
powodzenia i cierpliwości no i pisz dalej, bo też myślę o takim erasmusowym wyjeździe:)

Klub Kultury Studenckiej "Leon" pisze...

Burza! Leon pozdrawia i czeka z sziszą na Ciebie! Jou!